powiedział: - Trzyma w swoich rękach naszą przyszłość - powie¬dział Mark i pocałował ją tak, jakby składał obietnicę, że to dopiero początek wspólnych radości. Potem spojrzał na Różę i usiadł obok niej. Nie wiadomo skąd któregoś popołudnia pojawił się Motyl. Mógł przybyć zarówno z innej planety, jak też wyłonić - Po pierwsze, musiałaby zadać sobie trud znalezienia mnie. Skąd mogła wiedzieć, gdzie jestem, skoro nigdy jej to nie interesowało? Po drugie, wydałoby się, że ukryto prze¬de mną ślub Lary, a ja pewnie powiedziałabym matce, co o tym myślę. Po co miała tego wysłuchiwać? Prościej było skłamać Larze, że nie mogła mnie znaleźć, albo że odmó¬wiłam, albo że wszystko w porządku, bo Henry jest u mnie. Dlaczego? ciebie... - Ale teraz jesteś członkiem rodziny panującego. Henry wyspał się w ciągu dnia i chciał się bawić, więc Mark zabrał go do łóżka, włączył laptop i zaczął pracować nad projektem sieci kanałów nawadniających. O ile można to było nazwać pracą... Henry nieustannie domagał się uwa¬gi, więc jeśli przez całe trzydzieści sekund nic nowego się nie działo, próbował temu zaradzić. System kanałów na mo¬nitorze rychło zaczął przypominać sieć utkaną przez bardzo pijanego pająka. - Dobry początek. Może wystarczy, żeby wydobyć z niego całą historię. Chłopcy powiedzieli mi, że jest bardzo pewny siebie. Jeśli przyciśniesz go wystarczająco mocno, może sam się poprowadzi na krzesło. - Zaraz każę przygotować nakaz zatrzymania. - Rudy zaczął podnosić się z kanapy, ale Huff powstrzymał go gestem. - Mam jeszcze jedną robotę dla ciebie. W Nowym Orleanie - powiedział, zapalając papierosa. - Huff... - Nie, nie. To powinno być stosunkowo proste. Możesz nawet oddelegować do sprawy kogoś zaufanego. Masz przecież kontakty w mieście, prawda? - Huff wyjaśnił szeryfowi, o co mu chodzi. Rudy wysłuchał uważnie. - Wynagrodzę ci twój trud. Dobrze wiesz, że sowicie płacę za dobrą informację. To dla mnie ważne. Dla mnie warte krocie. - W porządku, wypuszczę kilka czujek i zobaczę, co z tego wyniknie, ale nie mogę niczego obiecać. - Nielson, przez „ie". Każda informacja się przyda. Rudy pokiwał głową i wstał. - Dbaj o siebie, Huff. Słuchaj się Selmy. Nie powinieneś lekceważyć kłopotów z sercem. Poza tym, lepiej będzie, jeśli wyrzucisz w cholerę te gwoździe do trumny. - Jeśli ty pozbędziesz się swoich. Rudy spróbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu wyszło. Podszedł do drzwi krokiem człowieka nagle postarzałego o sto lat. Wyglądał mizernie, niedołężnie, jak pokonany przez życie. Huffowi nie podobało się to, co zobaczył. Zawołał: - Wciąż jesteś ze mną, Rudy? - O co ci chodzi? - Czy mam ci to przeliterować? Wyblakłe oczy szeryfa rozbłysły gniewem. - Po czterdziestu kilku latach masz jeszcze czelność mnie o to pytać? Huff niewiele sobie robił z oburzenia Rudego. W tej chwili nie obchodziło go, czy szeryf poczuł się urażony. - Czy muszę się obawiać, że leżąc na łożu śmierci, poczynisz jakieś oczyszczające sumienie wyznania? - Po tym wszystkim spowiedź nic mi nie pomoże, Huff. Będę się smażył w piekle. Ty też. - Powinnam już wracać do miasta - rzekła Lila, sięgając po kapelusz. - Nie ma pośpiechu - powstrzymał ją Chris. - George musi najpierw załatwić tę sprawę z podajnikiem. Zajmie mu to dobrych kilka godzin. Poza tym - dodał, podnosząc butelkę białego wina - zostały nam jeszcze przynajmniej dwie porcje i jedna z nich jest podpisana twoim imieniem - wyjął kapelusz z jej dłoni i podał napełniony kieliszek. Piknik wydawał się dobrym pomysłem. Wydawał się. Tyle że Lila od chwili pojawienia się tylko narzekała; na upał, na owady, na wszystko. Przyjechali tutaj osobno. Było to jedno z ich zwykłych miejsc schadzek; porośnięta trawą polanka nad wodą, odizolowana od reszty świata szpalerem starych drzew. W weekendy przyjeżdżało tu na piknik wiele rodzin, ale w środku tygodnia nie było tu nikogo. Chris zadzwonił do Lili zaraz po tym, jak jej mąż opuścił jego biuro. Wyznaczył spotkanie za godzinę. Spóźniła się kilka minut. Wysiadła ze swojego kabrioletu, w skąpej sukience, odsłaniającej niemal całe ciało, i w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem. Kiedy zobaczyła, że Chris zaplanował dla nich piknik, skrzywiła się. Obudziła się kilka godzin później. Światła były przy ga¬szone, w kabinie panował półmrok. Któraś ze stewardes przykryła całą trójkę kocami. Tammy zerknęła w bok. Zerknęła na śpiącego na jej ręku chłopczyka. - A Lis? - dopytywał się Mały Książę. Mały Książę ostrożnie wziął Różę w dłonie, przymknął oczy i pochylił się nad Różą. Poczuł znajomy już,
Mark ledwo zwrócił na niego uwagę. - Podaj kolację tylko dla panny Dexter, ja zjem u siebie - rzucił. - I opiekuj się nią. - Kim jesteś? - spytał cicho. - Wiesz, kim jestem. Znasz mnie z college'u. - Beck uśmiechnął się przelotnie. - To również nie był przypadek. Poszedłem na Uniwersytet Stanowy Luizjany, ponieważ ty się tam uczyłeś. Zapisałem się do bractwa, ponieważ ty do niego należałeś. Wszedłem w twoje życie, zwróciłem na siebie twoją uwagę, żebym w odpowiednim momencie, kiedy przyjdzie mi dołączyć do Hoyle Enterprises, był już waszym długoletnim faworytem. Podziałało, i to lepiej, niż się spodziewałem. Zaakceptowałeś mnie bez mrugnięcia okiem, podobnie jak Huff. Od razu zyskałem wiarygodność. - Jesteś związkowcem, prawda? - Nie. - Prokuratorem okręgowym? Agentem FBI? - Nic tak wielkiego. - Więc kim, do cholery... - Jestem Beckiem Merchantem. Merchant to nazwisko mojego przybranego ojca. Zaadoptował mnie, kiedy poślubił moją owdowiałą matkę. Przyjąłem jego nazwisko, ponieważ już jako dziesięcio- czy dwunastolatek zacząłem planować wasz upadek i wiedziałem, że moje prawdziwe nazwisko mnie wyda. - Nie mogę się doczekać - rzucił kwaśno Chris. - Jak się naprawdę nazywasz? - Hallser. Chris szarpnął się lekko, a potem pokiwał głową, jakby uznawał spryt Becka. - To wiele wyjaśnia. - Sonnie Hallser był moim ojcem. - W takim razie powinieneś mścić się na Huffie, a nie na mnie. - Chodzi o coś więcej, niż o zemstę, Chris. Chcę zniszczyć was i wszystko, co reprezentujecie. Chris potrząsnął głową. - To się nigdy nie stanie - powiedział tonem, w którym pobrzmiewała litość. - Wasz upadek już się zaczął. Hoyle Enterprises zamknięto. - Jesteś w zmowie z Charlesem Nielsonem? - Ja jestem Charlesem Nielsonem, a może raczej nie ma żadnego Charlesa Nielsona. To tylko imię, nagłówek, podmiot kilku artykułów w prasie, które sam napisałem i rozesłałem. To kombinacja imienia i nazwiska mojego taty, z inicjałem jego drugiego imienia, C. - Sprytny chłopczyk. - Czekałem przez całe lata na ten dzień, Chris. Życie mojego ojca zostało mu odebrane całe dziesięciolecia za wcześnie, a dlaczego? Ponieważ stanął na drodze Huffowi. Huff go usunął. Wyeliminował. Wszyscy to wiedzieli, ale uszło mu płazem. Ty zrobiłeś to samo z Iversonem, ale wiesz co, Chris? - spytał, przyciszając głos do złowieszczego szeptu. - Tym razem to koniec. - I co zamierzasz zrobić, Beck? Doniesiesz na mnie? Jesteś naszym prawnikiem. Nie możesz ujawnić informacji o swoich klientach, inaczej usuną cię z palestry. - Sprytnie, Chris, ale problem w tym, że nic mnie to nie obchodzi. Nie chciałem być prawnikiem. Studiowałem prawo tylko po to, żeby się do was zbliżyć i uzyskać dostęp do wszystkich waszych brudnych sekretów. Będą o mnie źle mówić, nazwą mnie zdrajcą i obdarzą jeszcze gorszymi epitetami, ale mnie to nie wzrusza. Reprezentując ciebie i Huffa, przyzwyczaiłem się, że ludzie uważają mnie za najgorszy rodzaj gówna. Nie oczekuję niczego nowego. - Zabezpieczyłeś się ze wszystkich stron, co? - Tak. - I co teraz? Powinienem zemdleć czy jak? - Przepraszam... - powiedziała cicho zawstydzona Róża.
335 z punktu widzenia Matthew - powiew świeżego powietrza, choćby świtem, ponieważ gdziekolwiek się spotykamy, zawsze
ją przynajmniej trzy publiczne występy. Sama Sylwia twierdziła z Tannera. Niech zdaje sobie sprawę z zagrożeń. Parker?
- Wiem, zawsze mi to powtarzasz - skwitowała Tammy i rozłączyła się. - Chciałbym odnaleźć tych, których kiedyś zawiodłem i naprawić to, co zepsułem... Tammy zaczęła masować bolące nadgarstki. Naprawdę trzymał ją bardzo mocno. - Czy jeśli wybierzemy się w Nieznany Czas, będziemy w nim tacy sami jak teraz? Ciekawe, z którym? Isobelle od dawna nie zawracała so¬bie głowy legalizowaniem swoich związków, może zresztą i dobrze. Gdy rodziła Larę, była zamężna już po raz czwarty... A teraz odstawiła cyrk na pogrzebie młodszej córki, nie powiadamiając o niczym starszej. - Nie ufasz mojemu słowu? - W porządku, zadbam o ciebie do jutra, ale na tym koniec - powiedział surowo do malca. Henry spróbował we¬pchnąć mu do ust przeżutą papkę. - Dziękuję, jestem już po kolacji. A ty na pewno chcesz spać.